Autor tekstu: Piotr Ban

Hugh Cornwell – git,voc; Jean Jaques Burnel – b,voc; Dave Greenfield – kbds, voc; Jet Black – dr.

Równiutko 40 lat temu, 01 stycznia 1983…

Czterech zakapiorów, którzy stworzyli jeden z najinteligentniejszych składów, jakie wstrząsnęły angielskim rockiem. Seria świetnych, agresywnych punkowo-nowofalowych płyt, walczących z całym światem,  opluwających po zappowsku wszystko i wszystkich. Uwielbienie publiki i kolegów, od chłopców z TheCure po Roberta Frippa i U2. Burdy na koncertach, mordobicia dziennikarzy. Rozpoznawalny sound, oparty na wszechogarniającym miażdżącym basie, doorsowskich świdrujących klawiszach, hałaśliwej ciekawie kombinującej gitarze i niekonwencjonalnych świetnych bębnach. Potem fascynacja UFO, ludźmi-w-czerni i eksperymenty z narkotykami, zakończone więzieniem Cornwella i utratą w pożarze całego sprzętu. Psychedeliczna, depresyjna czarna dziura zobrazowana pełną smutku, rozczarowania i zimna płytą „La Folie”. Płytą opowiadającą o braku miłości… płytą, na której znajduje się jeden z najsmutniejszych evergreenów – „Golden Brown”.

A potem? A potem przychodzi rok 82 i wszyscy panowie, od 30 letniego (wtedy) karateki Burnela do 44 letniego (wtedy) eksbiznesmena Blacka – ZAKOCHUJĄ SIĘ. I odkrywają w swoim życiu zupełnie nowe wątki, doznania, znaczenia… I powstaje płyta w dyskografii Dusicieli absolutnie wyjątkowa, zwiewna, eteryczna, czasem wyszeptana… Zespół zupełnie zmienia swoje oblicze:

W grze sekcji zasadnicza zmiana: Black znacznie upraszcza grę, jakby chciał imitować automat perkusyjny i na starość (sic!) zaczyna eksperymentować z bębnami simmonsa, nadając grupie – powiedzmy – „europejskie” brzmienie. Burnel – niegdyś rozwalający basem ściany (np. płyta „BlackAndWhite”) tutaj zadowala się wysmakowanym mruczeniem w podkładach i też gra dużo prościej – będzie tak grał przez następne 20lat… Cornwell posuwa piękne iberyjskie kantyleny w akustycznych sferach… Wokale? Ani śladu po agresywnych, hałaśliwych tyradach z pierwszych płyt. Często zamiast śpiewu – po prostu monolog, gdzie indziej tylko intymny szept.

…A wszystko to zdominowane przez zupełnie nowy, wspaniały i fantastycznie przestrzenny sound klawiszy Greenfielda. Otóż to. Właśnie dla klawiszy warto odsłuchać tę płytę na słuchawkach. Produkcja dźwięku świetna, Steve Churchyard za konsoletą odwalił kawał dobrej roboty. Klawisze dźwigają tu całą płytę. Wystarczy choć by posłuchać, co się dzieje w obu kanałach stereo w trakcie „All Roads Leed to Rome”. Zespół z premedytacją zderzył hispanizmy akustycznych gitar z zimnym pulsem perkusji – Burnel był wtedy zafascynowany planami zjednoczenia Europy i panowie chcieli zespolić południowe ciepło gitar z nordyckim bitem – stworzyć zunifikowaną „eurocałość”.

Nigdy przedtem i nigdy potem czterej twardziele nie pokazali tak lirycznego oblicza. „Feline” obrazuje, co może stworzyć facet, jeśli jest naprawdę zaangażowany uczuciowo. Banda samców nagrała wściekle uwodzicielski materiał. 45 minut muzyki pop na najwyższym poziomie. Do tego iście Dusicielskie poczucie humoru i charakterek. „Lets Tango In Paris” jak wskazuje tytuł jest w rytmie… walca. W innych tytułach olśniewające odkrywanie prastarych prawd: „Jakiż Ten Świat Mały”, „Nigdy Nie mów – Żegnaj”. Moim zdaniem nie ma tu słabego numeru, choć te nieszczęsne bębny simmonsa jak kotwica próbują zatrzymać „Feline” w skansenie połowy lat 80tych.

Powiem tak. To absolutnie nie jest najlepsza płyta w historii, nawet nie jest najlepszą płytą Stranglersów, ale należy do specyficznego gatunku albumów „pamiętnych”, do których się przywiązujemy – „Feline” jeździ ze mną od ponad 40 lat wszędzie, zawsze towarzyszy w trakcie wakacji, sylwestrów i innych pamiętnych eventów (momentów intymnych też:)).  I na pewno należy do ścisłej piątki, jaką zabrałbym na bezludną wyspę. Tyle w skrócie, analizę każdego utworu z osobna sobie daruję, bo Czytelnikowi nie wystarczy cierpliwości, a mnie i tak już wspomnienia przeróżne walą drzwiami i oknami percepcji… no może opiszę dwa wspomnienia… 32 lata temu, początek sierpnia 1990, upalne popołudnie na przepięknym rynku w Starym Sączu, a z potężnych głośników w siedzibie gminy za moją sprawą poleciała pierwsza połowa „Feline” umilając życie turystom…. a drugie  wspomnienie to wiosna 1983 i  wrażenie, jakie pozostawił odsłuch „Midnight Summer Dream” na pierwszym miejscu listy przebojów Trójki…